Dla wielu z nas start na pełnym dystansie jest marzeniem, które staje się rzeczywistością dopiero po wielu godzinach treningu i poświęceń. Jednakże, gdy już stajemy na starcie, otacza nas nie tylko piękno tras i widoków, ale także duma z tego, że tu dobrnęliśmy i pokonujemy swoje własne ograniczenia i zdobywamy nowe doświadczenia. Ironman to przygoda, w którą są wpisane przeciwności losu, ból, masa wyrzeczeń i ciągłe wychodzenie ze strefy komfortu. Ironman to nie tylko opowieść o wyścigu, ale także o emocjach, trudnościach i radościach, które towarzyszą nam na każdym kroku w procesie przygotowań jak i w samym starcie. Czytając relacje zawodników, możemy poczuć się jakbyśmy sami, to robili i brali udział w tych wyjątkowych zawodach. Zapraszamy do lektury i dzielenia się swoimi własnymi doświadczeniami z udziału w Ironmanie.
Oto historia debiutu Mirka:
IM Thun, Szwajcaria. W sumie nie wiem, co byście chcieli usłyszeć, więc po trochu o wszystkim. Startowałem raz na Garminie 1/2, i na ostatnim IM Warsaw byłem jako kibic, więc nie mam jakiegoś wielkiego porównania.
Widoki! Był to dla mnie pierwszy pełny dystans. Szwajcarię wybrałem, bo nie ma w Polsce pełnego, a Thun rok w rok wygrywa top 3 za jakąś trasę (w rankingu Ironmana na bazie głosów uczestników). Rok temu global 2nd best bike course. Więc jak robić pierwszy pełny dystans to w ładnym miejscu – widoki miazga. Miejsce widokowo jest po prostu piękne. Naturpark Gantrisch – tutaj prowadziła trasa kolarska. Organizacja ogólnie 9/10. Przyczepić się można do tego, że miały być redbulle na trasie, a nie było w ogóle energetyków, a żeli z kofeiną mało i nie na wszystkich stacjach, w większości tylko zwykle. Ja miałem tabletki z kofeiną i jakby ktoś planował startować, to polecam mieć swoje. Zamówiłem w przedsprzedaży koszulkę kolarską i bluzę. Przy odbiorze numeru powiedziano mi, że wysyłali informację, i jak jej nie dostałem, to należy pisać maila. Upewniłem się w drugim miejscu, to samo powiedzieli. Już zacząłem pisać maila i… przyszła informacja, że rzeczy są gotowe do odbioru w sklepie (w którym o to pytałem). Poszedłem, kierowniczka poprosiła, aby wrócić dzień później. Finalnie dostałem jedną rzecz, a drugą mają wysłać – zobaczymy czy dojdzie. Dla finisherów zamiast T-shirt były longsleeve z kapturem z czego parę osób też było mało zadowolonych.
Przed startem właściwym wybrałem się na social run z prowadzącym event. Mega pozytywnie. Udało się porozmawiać czemu przenieśli się z Zuryhu do Thun. W Zuryhu był to event jeden z wielu. Jak był do 23, to o 23:01 była policja. W Thun to jedna z 3-4 największych imprez w roku i podejście ogólnie jest dużo lepsze według prowadzących. Ludzie pozytywniej nastawieni itp. W cenie była w piątek wycieczka z przewodnikiem po mieście, z której skorzystałem. Dowiedziałem się, dlaczego etap pływacki mnie zniszczył. Tak samo jak wiele innych osób.
Sam start.
Woda dwa dni przed zawodami miała 14.9 c. Zrobiłem sobie testowy kilometr i było spoko, ale pływałem wzdłuż brzegu, co było pewnie błędem. Jak wyszedłem z wody, to musiało mnie przewiać i sobota była pod znakiem jakiegoś szwajcarskiego gripexu. W dzień startu woda 16, powietrze 16. Każdy kto wchodził na rozgrzewkę do wody, mówił: 'it’s so fucking cold’ w różnych wariantach… i był w dużym błędzie. Tutaj woda była cieplutka – jak się później okazało. Zimna to była kilkaset metrów od brzegu. To czego się dowiedziałem z wycieczki: Mieli bardzo dużo śniegu tej zimy, który do tej pory topnieje i wszystkie spusty wody są otwarte. Dalej od brzegu były momenty że na odległości 2 metrów woda miała dobre 5 stopni mniej. Taka termoklina tylko na powierzchni, a nie na głębokości. Ewidentnie jakiś prąd z tej spływającej wody. Tu wyszło moje nieprzygotowanie sprzętowe. Gdybym miał buty i czepek neoprenowy pewnie byłoby dobrze. A tak po kilkuset metrach nie miałem czucia w obu nogach od łydki w dół. Nie zdrętwienie, tylko kompletnie nie miałem czucia. Dodatokwo miałem średnio sprawną lewą dłoń z usztywnionymi dwoma palcami. Sprawiło to że czułem się mało komfortowo w wodzie. 1500 metrów płynąłem od kajaka… do supa… do kajaka. Mentalnie zajęło mi godzinę żeby zmusić się nie myśleć o nogach. Drugą połówkę już w miarę normalnie przepłynąłem, ale motorówki wyciągające ludzi, co chwilę też robiły dosyć niespodziewane duże fale, które nie pomagały. Jak dopływałem do brzegu / końca do tych ’16c’ w zatoce, to się czułem, jakbym do ciepłego jacuzzi wpływał i każdy z kim rozmawiałem miał tak samo. Była ekipa, która pomagała wychodzić ludziom z wody. Myślę norma, komuś się w głowie może zakręcić czy coś. Byli tam bo był betonowy kloc w wodzie, na który trzeba było stanąć. Uderzyłem nogą tak solidnie że gdyby człowiek z supportu mnie nie złapał to bym się przewrócił… i nic nie poczułem. Zero bólu, zero czucia w stopach miałem. 2:01 w wodzie. Do T1 szedłem jak kaczka. Ogólnie byłem zniszczony. Z plusów nie miałem skurczów, na które każdy z kim rozmawiałem narzekał. Pierwsze 1500 m zajęło mi 2000 metrów. Total 4300 m garmin mi zalogował. Masa osób nie ukończyła pływania, wiele wycofało się po 200-300 m. Więc jak ktoś planuje start tutaj. Buty i czepek neoprenowy + zatyczki do uszu wymagane w ekwipunku i spodziewajcie się, że woda może mieć dalej sporo niższą temperaturę niż deklarowana przez organizatora. Osoby, które ten sprzęt miały raczej nie narzekały i normalnie ukończyły.
Na rowerze po paru kilometrach zorientowałem się że na młynek mogę zrzucić z przodu, ale z powrotem wrzucić już nie. Pokręciłem śrubą H, zadziałało ze dwa razy i przestało. Paluchami wrzuciłem na blat i tak dziabnąłem pozostałe 170 km po szwajcarskich pagórkach. Nie udało mi się złapać motocykla z mechanikiem. Dopiero jakoś na 100 km wrócił mi taki luz jaki powinien być od początku. Trasa pomimo pochmurnego dnia piękna. Gdyby było słońce, byłoby zjawiskowo. Masa osób na trasie kibicujących. Tak typowo po szwajcarsku z ichniejszymi dzwonkami itp. Tak jak można sobie wyobrazić to w Szwajcarii, tak było. Nie cisnąłem jakoś specjalnie tyle, żeby oddalić się bezpiecznie od cut off time. Tyle że pod górę jechałem na blacie, a z górki bałem się nadrabiać, bo pomimo że 3 miesiące temu miałem wypadek na rowerze przy małej prędkości, to nadal mam takie PTSD do jechania szybciej niż 40 po prostej, płaskiej, suchej drodze 😉 A tam było kręto, mokro, z górki, ale warunki do jechania po 80+ były. Maraton turystycznie tuptałem na pograniczu zone 2-3, z dużą lliczbą przerw na jakieś asekuracyjne porozciąganie etc tyle, żeby tylko na spokojnie ukończyć. Trasa nad jeziorem, parkiem z szuterkiem, przy kanale z krystaliczna woda z jeziora, mostami drewnianymi, starówka po bruku. Znowu masa kibiców, super atmosfera, super widoki. Spodziewałem się, że będzie kryzys, ale nie spodziewałem się żę będą to pierwsze 2 km pływania, a potem będzie już z górki. Tak czy inaczej pierwszy pełny dystans skończony. Biorąc pod uwagę wypadek 3 miesiące temu, pęknięte żebra, nadal krzywy palec, który usztywniam do pływania i roweru. To, że 2 miesiące temu 10 minut zajmowało mi wstanie z łóżka, a realnego treningu były 3 tygodnie… to ukończenie cieszy mnie to podwójnie. Był plan teraz zacząć przygotowywać się do XTRI po przeczytaniu relacji z Celtmana Rafała, ale po tym etapie pływackim chwilowo mi przeszło 😉
P.S. Garmin mi nie zsynchronizował aktywności do aplikacji, a wczoraj aktywność zniknęła też i z zegarka… Został medal na dowód.
P.S. 2 Pomimo usilnych zapewnień różnych z osób z supportu Garmina że 'we are sorry’ i 'there is nothing we can do’… po ponad tygodniu odzyskałem aktywność 🙂