Niesamowite historie TRICLUBowiczów część 3

Niesamowite historie TRICLUBowiczów część 3- Wojciech Knop o swoim debiucie w górskim biegu

Za namową Przyjaciela z rodzinnych stron postanowiłem podjąć wyzwanie długodystansowego biegu górskiego w Górach Opawskich – 3xKopa.
Pierwotnie miałem wziąć w nim udział w 2021 r., ale zawody zostały odwołane i zamienione ma trening. Zrezygnowałem z takiej formy debiutu. W trakcie poprzedniego sezonu wziąłem udział w triathlonie w Kocierzy, gdzie po raz pierwszy przekonałem się czym jest bieg górski, chociaż niezbyt długi, gdyż ok. 13 km.
W tym roku jednak postanowiłem zmierzyć się z poważniejszym dystansem po górach.
Trzy pętle wokół Kopy Biskupiej o łącznym dystansie 63 km, a więc tytułowy dystans 3xKopa. Przed startem byłem świadomy, iż bieg górski z biegiem łączy się tylko nazwą. Miałem obawy, że dystans może być zbyt długi, ale jak spadać z konia, to z wysokiego.
Trzy tygodnie przed startem postanowiłem zasięgnąć rady bardziej doświadczonego Kolegi z klubu – Tomka Kowalczyka. Wsparcie i rady, których mi udzielił były bezcenne – od ogólnej listy wyposażenia, przez cenne skonkretyzowane rady po wsparcie mentalne przed samym startem. A było ono niezbędne. bo miałem bardzo duże obawy, a przed samym startem stresowałem się jak nigdy wcześniej. Dzień przed startem (po sugestii Tomka) zaopatrzyłem się w kijki, a także wypożyczyłem na próbę plecak. Poza tym zaopatrzyłem się profilaktycznie w ubranie na każdą pogodę, co było tym bardziej możliwe, że w trakcie zawodów możliwe było dokonanie przepaku.
Sam start przypadł w sobotę, która chyba jako jedyny dzień w minionym tygodniu pozytywnie zaskoczyła pogodą. Była to idealna pogoda do biegu – słonecznie, ciepło i bezwietrznie. Start miał miejsce o 8:00 – celowo nie zgłębiałem przebiegu trasy (poza bufetami), aby niepotrzebnie się nie stresować podbiegami, ich ilością, czy nachyleniem. Początkowe kilometry, to zadowolenie z tego, że w końcu się zaczęło. Pierwsze wzniesienia, kamienie, korzenie, błoto i potknięcia nie zniechęcały, a nakręcały. Jednak im bardziej zbliżałem się do pierwszego podbiegu na Kopę, tym pojawiał się większy niepokój, gdyż wydawała się wyjątkowo (jak nigdy) wysoka. W trakcie początkowego podbiegu po raz pierwszy użyłem kijków podpatrując innych biegaczy. To jednak żadne rocket science, więc w miarę szybko udało się to okiełznać. Szybko przekonałem się jak kilki są pomocne, wręcz niezbędne, a ich składanie i rozkładanie nie było problematyczne i było warte wykonania nawet dla krótkiego podejścia. Pierwsze zdobycie Kopy napawało radością, ale zarazem obawą, że kosztowało już sporo sił, a zostały jeszcze dwa podejścia. W drodze z Kopy było jeszcze jedno wyższe podejście oraz kilka mniejszych. W trakcie zbiegów „puściłem nogi”, co pozwalało się rozpędzić, ale też mocno obciążało mięśnie, o czym przekonałem się później.
W trakcie pierwszej pętli zachwycałem się widokami, lasami, malowniczymi ścieżkami i całą atmosferą biegu oraz Grami Opawskimi. Nie sprawdzałem praktycznie w ogóle dystansu, a łączny czas biegu sprawdziłem dopiero po pierwszej pętli. Pierwsze kilometry drugiej pętli, to kilka mniejszych podbiegów, ale też jedno niemalże pionowe podejście jakieś dwadzieścia – trzydzieści metrów w górę. Zrobiło to na mnie piorunujące wrażenie, ale też było bardzo męczące. Podbieg na Kopę na tej pętli był zdecydowanie bardziej jednolity – jakieś 4,5 km podejścia po wąskiej ścieżce po sporych rozmiarów kamieniach. Im bliżej było do drugiego zdobycia Kopy, tym bardziej odczuwałem mięśnie nóg, a raczej ich ból. Zdobycie szczytu przyszło z wielkim trudem, a rozpoczęcie długiego zbiegu wcale nie przyniosło ulgi, a także nie pozwoliło na przyśpieszenie tempa. Mięśnie nóg były już na tyle napięte, że zaczynałem odczuwać obawy, by „puścić nóżkę” więc coraz bardziej zapierałem się, co skutkowało coraz większym zmęczeniem nóg. To natomiast powodowało spadek morale i zachwianie właściwego nastawienia mentalnego. W efekcie tego bieg zaczął się coraz bardziej dłużyć, kilometry mijały coraz wolniej, a ja coraz częściej chciałem sprawdzać czas biegu. Gdy po długim zbiegu zaczął się dłuższy podbieg, a raczej już marsz, to odwrotnie niż w trakcie pierwszej pętli zacząłem odczuwać większy komfort z podejścia, a coraz większe obawy przed zbiegiem.
Ostatnie 5,5 km to walka myśli – kontynuować i się męczyć, czy skrócić dystans o jedną pętlę. W trakcie tych ok. 40 minut marszobiegu scenariusz na kolejne kilometry zmieniał się co najmniej 5 razy. Jednak gdy dodatkowo pojawiły się bóle stóp związane z obtarciami potęgowane przedzieraniem się przez błoto i płynące strumienie, to coraz bardziej byłem przekonany o braku sensu kontynuacji biegu. Przed końcem drugiej pętli mój czas wynosił niespełna 6 h, więc do limitu 12 h dla całego dystansu dałbym zapewne radę pokonać ostatnią pętlę, ale chcą mieć przyjemność z ukończenia biegu zdecydowałem się zakończyć na dystansie maratonu. Na ultra jeszcze nadejdzie czas…
Co do wrażeń, to na pewno super atmosfera wśród uczestników, bardzo dobra organizacja i wielki entuzjazm wolontariuszy spowodowały, że zawody uznaję za ogromny sukces. Poza tym skrócenie dystansu uświadomiło mi, że pomimo poczucia bycia w formie dostałem piękną lekcję pokory – za to chyba właśnie najbardziej uwielbiam sport. Porównując wysiłek i zmęczenie muszę przyznać, że te 5h57min oceniam na dużo bardziej męczące niż 11h pełnego dystansu IM. Najlepszym tego potwierdzeniem są problemy z poruszaniem się w kolejnych dniach 🙂
Fantastyczne doświadczenie, na pewno jeszcze podejmę wyzwanie kolejnych biegów, pewnie zmierzę się jeszcze z dystansem 3xKopa, ale na chwilę obecną jakoś nie śpieszy mi się do gór. Każdemu chętnemu takiego wyzwania polecam na początek krótszy dystans i konsultacje z Tomkiem, któremu jeszcze raz serdecznie dziękuję za wsparcie!