Niesamowite historie TRICLUBowiczów część 4


Jako, że ostatnio u nas wyjazdy powiązane są z zawodami, to nie można było przerwać tej dobrej passy w kraju, którego z triathlonem pewnie nikt nie łączy w przeciwieństwie do fanów kite’a i surferów. Mowa o byłej kolonii holenderskiej, tj. Arubie. O dziwo jednak wpisując w wyszukiwarkę triathlon Aruba wyskakuje strona stowarzyszenia triathlonu, które organizuje wiele różnych zawodów, począwszy od tri, poprzez bieganie a kończąc na aquatlonie. Okazało się przy tym, że 1 maja miały się odbyć zawody na dystansie supersprint i sprint. Messenger pomógł i za chwilę okazało się, że są wolne miejsca. Wpisowe w wysokości 21 USD też nie wydawało się wygórowane, a miejscowy tri-shop oferował wynajmem porządnej „szosy”. Jedynie informacja zwrotna, że „it will be brutal” dawała trochę do myślenia.
obna kanapka z samolotu). Do strefy było ok 8 km, było jeszcze ciemno, ale za to wietrznie i już ciepło (ok. 25 stopni). Za chwilę zatrzymała nas policja ostrzegając, że jedziemy bez świateł, a nie można wykluczyć kierowców „pod wpływem” wracających z piątkowych imprez. Na szczęście udało się dojechać do strefy zmian. A tam już z jednej półciężarówki rozłożono system pomiaru czasu, wieszaki na rowery, system nagłaśniający, stolik z chipami i numerami i zawody były organizacyjnie przygotowane na tip top. Zaczęli się zjeżdżać uczestnicy – w sumie było nas około 80 osób na obu dystansach i sztafetach. Atmosfera iście familijna, widać było, że wszyscy się znają. Wyszło też słonce, zrobiło się jasno i jeszcze upalniej (ok. 30 stopni). Weszliśmy na chwilę do morza, chłodek przyjemny, widoczność super, z wyjątkiem małych bojek do okrążenia.