TRICLUB na Ironman World Championship Kona, Hawaje 2022

Niesamowite zawody! Tak bym opisał najtrafniej w dwóch słowach Mistrzostwa Świata Ironman na Hawajach. Dwa słowa, które kryją za sobą szereg małych rzeczy, które czynią to wydarzenie niepowtarzalnym. Warto tego doświadczyć i cieszę się że to zrobiłem. Warto powalczyć o to sportowe marzenie, bo trud i koszty związane z jego osiągnięciem rekompensują z nawiązką doświadczenia jakie towarzyszą temu miejscu. Wiele osób śledziło moje zmagania, za co serdecznie dziękuję! Kilka słów ode mnie o rywalizacji i przebiegu zawodów. Popłynąć spokojnie (najlepiej w grupie), pojechać swoje (unikając ryzyka kary) i dobiec – takie były 3 podstawowe założenia. Nie mając wpływu na warunki atmosferyczne, poziom rywalizacji oraz moje dolegliwości zdrowotne, miejsce oraz wynik na mecie zostawiłem bez większych rozważań. Podium to zawsze wynik poniżej 9 h, a pierwsze miejsce okolice 8:50 lub niżej. Kawał wyniku, na który trzeba solidnie zapracować, a do tego musi być spełnionych szereg warunków. Oceniam jako realne, ale czy osiągalne? 🙂

Jak to było od rana.

Pobudka przed 4, wyjazd z całym 7 osobowym supportem: Ewa, Asia, Krzysiek, Hania, Marysia i Jasiek. Mój cały support team, który zasługuje na specjalne podziękowania za pomoc i towarzystwo w ostatnich dniach na miejscu. Dojazd (około 30 minut) w okolice strefy zmian zatłoczoną od triathlonistów zmierzających na start drogą, którą później się ścigaliśmy. Po drodze spotkała nas niezła ulewa. Na miejscu było już czuć fantastyczną atmosferę i rozgrzewające się emocje. Masa ludzi zmierzających do strefy oraz wybierających najlepsze miejsca do kibicowania. Procedura przechodzenia przez strefę to również (również – bo tu wszystko tyka jak w szwajcarskim zegarku) schemat zaplanowany od a do z. W pierwszej kolejności weryfikacja rzeczy. Nie rewizja, ale wszystko musiało być w przeźroczystych workach, co skutkowało rozpakowanie plecaka i włożenie wszystkich moich gadżetów do siatek. Kolejny punkt to specjalne kosze do zostawienia swojego prowiantu na trasę kolarską i biegową (tylko dla osób, które chciały / potrzebowały mieć swoje rzeczy). Następnie weryfikacja tatuaży i możliwość dorobienia nowych albo brakujących – musiałem skorzystać, bo jeden oczywiście musiałem popsuć 😉 Kolejny etap to niezależne sprawdzenie czy faktycznie te tatuaże są na obu przedramionach. Po przejściu dalej była możliwość nawodnienia się, pobrania saszetek z krem do opalania i maści schładzających. Przy rowerach czekali wolontariusze z pompkami i pomagali przy pompowaniu świecąc latarkami na wskaźnik i trzymając rower. Po całej procedurze przy rowerach zostawia się depozyt i czeka na start. Do worków rowerowych i biegowych nie było dostępu w dniu startu. Sama droga przejścia była jednokierunkowa, więc jak ktoś czegoś zapomniał to musiał przejść całość ponownie. Ja po rozgrzewce wchodziłem, a właściwie przebiegłem całą drogę jeszcze raz aby zostawić rzeczy, które mi zostały. Mimo wielu punktów do przebycia szło to bardzo sprawnie. Jedynym utrudnieniem była liczba toalet, co niestety mnie dotknęło i na start pływania wbiegłam na ostatnią chwilę. Mimo to udało się ustawić w pierwszej linii przy prawej bójce razem z najsilniejszą stawką pływaków. Do startu były 3 minuty, fala spychała na boki, ryby łaskotały po stopach ;), a nurek obserwował spod wody. Obstawa startu przepływała na deskach surfingowych przed nami, a sędzia z boku krzyczał aby się cofnąć i zrelaksować.

Surferzy ustawili się deskami w kierunku płynięcia i zabrzmiała syrena startowa. Mocny początek i niezła pralka, grupa na przedzie utworzyła się bardzo szybko. Byłem w 4 linii, niestety grupa odpuściła nogi lidera, a jak się zorientowałem to już było dość daleko aby gonić. Grupa nie płynęła mocno wyśrubowany tempem dla mnie, ale za to mocno sobie utrudniała walcząc na łokcie o pozycję na przedzie. Nie chciałem prowadzić, więc zszedłem na koniec grupy trzymając ostanie nogi, delektując się widokami pod wodą. Nie musiałem praktycznie nawigować, ale bójki były dobrze widoczne. Woda była umiarkowanie zafalowana, co pewnie przyczyniło się do braku rekordowych czasów. Bodajże w 12 osobowej grupie dopłynęliśmy do mety, a ja na jej końcu. Szybki wybieg, skin zdjęty do bioder, obmycie wodą twarzy pod prysznicami i „szukanie” worka, którego nie było na wieszaku… a który mi wręczył wolontariusz 🙂 dobieg do namiotu, szybkie ściągnięcie skina i resztą znowu zajął się wolontariusz. Dobieg do roweru szybkie włożenie okularów, kasku i otwarta droga do belki. W ten sposób przesunąłem się na 3 lokatę i od razu wiedziałem, że muszę być tego dnia przynajmniej przez chwilę pierwszy 🙂 Drugą osobę minąłem przy wkładaniu butów, a za chwilę ktoś krzyknął, że ma 2 minuty straty do lidera. Dogoniłem go dość łatwo i szybko.  Jako, że na początku była krótka pętla po mieście, przejeżdżając drugi raz koło „centrum” imprezy byłem już pierwszy.

Support team zrobił foty, nagrał film, pomachał i właściwie byłem spełniony, brakowało tylko rozprowadzającego samochodu 😉 Po wyjeździe z miasta nastąpiła cisza i można było przystąpić do tej trudniejszej części wyścigu. Dokończyłem przyjmowanie płynów i kalorii, orientując się że w mieście na dziurach zgubiłem bidon z tylnego koszyka. Nie miało to większego znaczenia (miałem jeszcze 2), ale musiałem lepiej przypilnować zabierania izo i żeli z punktów odżywczych. W bidonie rozpuszczam izo plus 2 żele, więc to nie była wielka strata. Udany początek wyścigu napawał optymizmem, a frajda z jechania jako lider wyścigu zaraz za Pro to na pewno niezapomniane chwile. Koncentrowałem się na pozycji, trzymaniu równego tempa bez szarżowania. Jak zobaczyłem, że w oddali za mną nikogo nie ma to obrałem za małe punkty do zdobycia kolejne punkty odżywcze na pozycji lidera. Spodziewałem się że przy takim układzie rozstawienia grup wiekowych i moim dobrym pływaniu będę jechał długo sam ewentualnie w małej grupie, ale nie myślałem że przejadę ponad połowę trasy sam na pierwszej pozycji. Hawi zdobyte na pozycji lidera w dobrym samopoczuciu ogólnym, ale plecy doskwierały mi już dłuższy czas. Jazda na północ była pod lekki wiatr, więc droga powrotna zapowiadała się szybka. Trzeba przyznać, że warunki atmosferyczne na trasie kolarskiej tak naprawdę były łaskawe. Dobrze nawodniony, najedzony i nie przegrzany złapałem się z dwoma chłopakami którzy mnie doszli na podjeździe do Hawi. Następne 30 km jechaliśmy razem, ale nie było łatwo bo brakowało przełożeń na zjazdach i mi odchodzili, więc musiałem podganiać. Na którymś z wodopojów nasza grupka się rozpadła. Jechałem wtedy na 3 pozycji i uznałem, że gonitwa teraz to już za dużo, a i tak wcześniej było sporo szarpanki. Co raz bardziej doskwierały plecy więc też musiałem się częściej prostować i odpoczywać od pozycji. Trasa pod tym względem jest całkiem dobra bo cały czas są jakieś krótkie podjazdy. Na powrocie zaczęło być ciepło, a momentami gorąco. Jak do tej pory polowałem się wodą profilaktycznie to teraz już czułem ulgę. Właściwie zaliczyłem wszystkie wodopoje i mimo, że większość była ustawiona na dość szybkich odcinkach to warto było zwolnić na np. zimną colkę. Dodatkowo można zobaczyć cieszących się wolontariuszy jak udało się bezbłędnie przekazać swoje gifty. Kilometry upływały i dało się odczuć co raz większy trud zawodów. Za plecami pojawiali się kolejni pojedynczy zawodnicy, a z naprzeciwka słynne hawajskiej peletony z którymi na szczęście nie musiałem się mierzyć. Droga powrotna mimo wszystko była przyjemna i szybka. Krótki wjazd do miasta – dla urozmaicenia kilka zakrętów – i piękny dywan gdzie była belka. Sprawny dobieg do swojego miejsca na rower i dalej po worek biegowy. W namiocie znowu wspaniali wolontariusze i zanim zdążysz usiąść na krześle, aby założyć buty już masz lodowaty ręcznik na karku. Sprawne przebranie i ponownie zostawiłem za sobą kilka osób, które mnie później szybko dogoniły na trasie biegu.

Początek trasy biegowej wiedzie przez miasteczko, więc póki człowiek jeszcze dobrze wygląda i go niesie po rowerze może przybić z uśmiechem piątkę z bliskimi. Okolica 10 km to powrót do miasteczka i po długim i stromym podbiegu zaczyna się prawdziwy hawajski maraton. Pierwsze kilometry biegło się normalnie. Nie musiałem się specjalnie hamować, ale już było gorąco – zwłaszcza na odcinku z wiatrem. Pierwsze kilometry to też super atmosfera, bo przez całą drogę wzdłuż wybrzeża są kibice dopingujący w rewelacyjny sposób. Dlatego pierwsza dyszka minęła nie tylko ze względu na tempo najszybciej. Upał nie był moim głównym przeciwnikiem, bo tempo biegu nie było nawet przez moment zawrotne. Niska intensywność to też mniejsze zapotrzebowanie na chłodzenie. Nie oznacza to że nie było pieruńsko gorąco 🙂 Bieganie po tej trasie to jest magia dla głowy. Wybiegasz z miasta, dostajesz dodatkowego kopa energetycznego przy specjalnym punkcie kibicowskim z głośną muzyką i okrzykami, a potem widzisz wzniesienie, którego końca nie widać, bo unoszący się żar od asfaltu rozmywa obraz. Biegniesz od punktu do punktu, a tym punktem jest stacja odżywiania. Lód, masa lodu, chłodzące pojemniki z wodą do polowania oraz zimne napoje, no i oczywiście chipsy, które jakoś niesamowicie dobrze smakują podczas pobytu w strefie 😉 Mimo tych wszystkich uroków i przyjemności, które można spotkać na trasie maratonu cierpiałem strasznie.   Każdy spotyka się z innymi kryzysami i nie ma sensu się nad nimi skupiać, bo przebiegając przez linię mety nie mają one najmniejszego znaczenia. Na ostatniej prostej już nic nie boli, za metą schodzi ciśnienie, łezka się kręci w oku, a medal i wspomnienia zostają na wieki. Cieszę się że mogłem tego doświadczyć, a sam wynik na mecie biorę jaki jest, bo celem było ukończenie w dobrym stylu – i tak właśnie było.

Na koniec coś w amerykańskim stylu:

Marzyć – Iść – Realizować. Hawaje to droga, która warto zbadać.

Oczywiście za metą trwa dalsza fiesta 🙂 Od razu przechwytują Cię wolontariusze i przeprowadzają dalej do strefy finiszera zadając proste pytania przy okazji weryfikując jak się czujesz. Czułem się dobrze, ale do czasu… przy odbieraniu giftów (ręcznik, koszulka, czapeczka) poczułem się słabo i musiałem na chwilę przysiąść. Na szczęście szybko kryzys minął – chyba za sprawą możliwości zrobienia foty finiszera z medalem. Dalsza część to bufet z pizzą, hamburgerami, frytkami i lodami. Chwila świętowania z innymi finiszerami i szybka wymiana spostrzeżeń. Wszystko głównie w pozycji horyzontalnej 😉 Po krótkiej regeneracji i naładowaniu akumulatorów wraca siła aby ruszyć do Supportu. Byłem wykończony, ale szczęśliwy! Niestety zgasłem jak świeczka tego dnia, więc świętowanie trzeba było odłożyć na bankiet mistrzów.

To jeszcze nie koniec hawajskiej przygody. Zostało kilka dni na regenerację 🙂 Dziękuję wszystkim za trzymane kciuki i kibicowanie!

Poza spełnianiem własnych marzeń byłem tu również, aby zgłębić hawajskie doświadczenie na własnej skórze, więc ogrom przydatnych informacji i spostrzeżeń zostanie jeszcze na pewno wykorzystane w przyszłości.

Tutaj można podejrzeć jak wyglądał czas przed zawodami:

TRICLUB na Hawajach vol. 1: https://youtu.be/KjqLEI_qwIc

TRICLUB na Hawajach vol. 2: https://youtu.be/McpFfoJOiZU

TRICLUB na Hawajach vol. 3: https://youtu.be/x3QR_2mwK0k

TRICLUB na Hawajach vol. 4: https://youtu.be/zNKgQoUUi7o